Wojciech Orliński, Chemia Boskiego Portretu w: Magazyn Gazety, piątek - sobota 20-21 lutego 1998

Chemia Boskiego Portretu

NAUKA I WIARA

18 kwietnia wystawiony zostanie na widok publiczny Całun Turyński. Będzie go można oglądać w Turynie do 20 czerwca. Pielgrzymi muszą jednak telefonicznie albo za pośrednictwem Intrenetu zarezerwować sobie wejście.

Po raz pierwszy Całun Turyński pokazano w roku 1355 w kolegiacie w Lirey we Francji. Przyciągnął on tłumy pielgrzymów, jednak miejscowy biskup nie uwierzył w autentyczność relikwii i zabronił dalszego jej pokazywania. Całun, należący wówczas do rycerza Geoffreya de Charny, ukryto. Wiemy o tym wszystkim z listu napisanego w roku 1389 przez kolejnego biskupa, Pierre'a d'Arcis. Skarżył się on papieżowi Klemensowi VII, że kanonicy z Lirey zbierają pokaźne datki podczas wystawiania sfałszowanej - jego zdaniem - relikwii. Klemens VII w odpowiedzi nakazał biskupowi milczenie pod groźbą ekskomuniki. Najwyraźniej traktował Całun dużo poważniej. Spór mógłby rozstrzygnąć sam rycerz de Charny, który najlepiej powinien wiedzieć, w jaki sposób wszedł w posiadanie tajemniczego płótna. Niestety, de Charny w rok po pierwszym wystawieniu relikwii zginął w bitwie pod Poitiers, nie pozostawiając po sobie żadnych listów czy zapisków, które mogłyby pomóc w wyjaśnieniu zagadki. Od tego czasu zwolennicy i przeciwnicy autentyczności całunu toczą zażarte dyskusje.

Spór jest tym ciekawszy, że przyjęcie któregokolwiek ze stanowisk wymaga zaakceptowania jakiejś skrajnie nieprawdopodobnej hipotezy. Jeśli uważasz, że Całun jest falsyfikatem, musisz przyjąć, że w XIV wieku nieznany geniusz albo wyprzedził swoją epokę o dobre trzysta lat w dziedzinie malarstwa figuratywnego, albo wynalazł na swój własny użytek technikę graficzną, której zasady zachował w głębokiej tajemnicy. Z drugiej strony, obrona autentyczności Całunu też wymaga sporej gimnastyki umysłowej. Brak o nim historycznych wzmianek wcześniejszych niż list biskupa d'Arcis, co oznacza, że nic pewnego nie można powiedzieć o jego losach przed wystawieniem w Lirey.

Ian Wilson, autor popularnych książek o reinkarnacji i innych zjawiskach paranormalnych, spopularyzował najmodniejszą obecnie wśród badaczy Całunu hipotezę. Uważa on, że turyńskie płótno to Mandylion, cudowny obraz, który zaginął podczas rzezi Konstantynopola dokonanej przez krzyżowców w kwietniu 1204 roku. Hipoteza ta wymaga jednak wyjaśnienia dwóch wątpliwości. Po pierwsze, Mandylion przedstawił tylko twarz Chrystusa, a nie - jak Całun Turyński - całe jego ciało. Po drugie, nie wiadomo, dlaczego w latach 1204-1355 nikt nie widział ani Całunu ani Mandylionu. Pierwszą wątpliwość Wilson objaśnia tym, że Całun miał być zaszyty (być może jeszcze przez apostołów) w ten sposób, że ukrywał całe ciało, czego nikt przez tysiąc lat nie zauważył. Drugą wątpliwość objaśniają liczne spekulacje, według których Całun przechowywany był już to w Langwedocji, już to w Burgundii. Żadnej z nich nie można jednak poprzeć choćby cieniem dowodu.

Nie ma też na czym oprzeć podstawowej tezy Wilsona łączącej Całun z bizantyjskim Mandylionem. Równie dobrze można go bowiem identyfikować z jakimkolwiek innym spośród wielu "cudownych" obrazów Chrystusa, czczonych w różnych miejscach i w różnych okresach średniowiecza. Ich obfitość nie dowodzi, rzecz jasna, fałszywości tej jednej, prawdziwej relikwii, ale przyczynia się do ogólnego zamętu.

Historycy nie są w stanie dostarczyć rozstrzygającego dowodu,

Potwierdzającego fałszywość lub autentyczność całunu

Nie mniej bezradni są specjaliści od nauk ścisłych. Naukowe badania Całunu rozpoczęły się w roku 1898, kiedy to włoski fotograf amator Secondo Pia sporządził jego pierwsze zdjęcia. Wywołując klisze, Pia zauważył, że obraz z Całunu widoczny jest dużo wyraźniej w negatywie niż w rzeczywistości. Nie miał on jednak żadnej możliwości bliższego zbadania tego zjawiska.

W październiku 1978 roku Całun Turyński udostępniono grupie badaczy, reprezentujących wiele dziedzin nauk ścisłych, znanej jako Shroud of Turin Research project (w skrócie STURP). Naukowcy ci podjęli próbę wyjaśnienia zagadki obrazu na całunie.

Chemik analityk najchętniej rozpoczyna pracę od spalenia próbki, wyprażenia jej do suchej masy i rozpuszczenia popiołów w kwasie. Z oczywistych względów członkowie STURP-u nie mogli tego zrobić z Całunem. Pozostały im tylko te techniki analityczne, które nie niszczą badanego obiektu. To właśnie za ich pomocą próbowali wykryć barwniki, aby potwierdzić lub zanegować tezę o malarskim pochodzeniu tajemniczego wizerunku. Barwniki naturalne (a tylko takimi mógł się posłużyć nieznany, hipotetyczny fałszerz w połowie XIV wieku) można podzielić na dwie grupy: organiczne i nieorganiczne. Barwniki organiczne to złożone związki chemiczne pochodzenia roślinnego lub (rzadziej) zwierzęcego, takie jak np. indygo. Barwniki nieorganiczne to bardzo proste sole i tlenki metali, takie jak cynober (HgS) czy ochra (Fe2O3).

Chemicy łatwo potrafią wykryć i jeden, i drugi typ związków. Najłatwiej radzą sobie z barwnikami nieorganicznymi. Stosunkowo ciężkie atomy metali pod wpływem promieniowania rentgenowskiego emitują własne promieniowanie o charakterystycznej długości fali. Rejestrując widmo promieniowania rentgenowskiego, wysyłanego przez badany obiekt w odpowiedzi nasze promienie, możemy wykryć obecność metali takich jak: żelazo, rtęć czy chrom. Technika ta zwana metodą fluorescencji rentgenowskiej (XFR), nie wymaga niszczenia próbki. Chemik potrafi sobie również poradzić z wykryciem barwnika organicznego. Każdy taki związek musi zawierać pewne charakterystyczne grupy: pierścienie aromatyczne, grupy aminowe lub karboksylowe. Te z kolei pochłaniają w charakterystyczny dla siebie sposób promienie podczerwone, co znów można sprawdzić poprzez rejestrację odpowiedzialnego widma. Chemik najczęściej rejestruje takie widmo, przeprowadzając promienie przez roztwór badanej próbki. Jak już wspomnieliśmy, nikt by się nie zgodził na sporządzenie roztworu Całunu. Tym razem widma te sporządzono więc w nietypowy sposób, oświetlając promieniami podczerwonymi powierzchnię płótna. Mówiąc językiem technicznym, zamiast absorbancji ( intensywności światła pochłoniętego) mierzono reflektancję (intensywność światła odbitego).

Wyniki zespołu STURP były zdumiewające- nie udało się wykazać obecności jakiegokolwiek barwnika. To był bardzo poważny argument za autentycznością.

Tekst XRF wykrył tylko żelazo w pobliżu "krwawych" plam. Żelazo, obecne jest we krwi jako składnik hemoglobiny. W obrębie tych plam analitycy STURP-u wykryli natomiast bilirubinę, produkt rozkładu hemoglobiny (to ona nadaje charakterystyczną barwę m.in. skórze osób chorych na żółtaczkę, a także siniakom w końcowej fazie). Według nich dowodzi to, że plamy te są rzeczywiście śladami krwi. Widma rejestrowane w podczerwieni nie wykryły z kolei obecności żadnego barwnika organicznego. To również STURP wykrył inną niezwykłą właściwość Całunu. Wykorzystując system analizy obrazu VP8 używany przez NASA do obróbki zdjęć wykazano, że obraz na Całunie jest trójwymiarowy. Nieprawdopodobne, by taki obraz był dziełem średniowiecznego malarza lub rzeźbiarza. Traktując intensywność zabarwienia na płótnie jako sposób zakodowania trzeciej współrzędnej, można z niego odtworzyć plastyczny obraz ciała, a zwłaszcza twarzy. W roku 1981, po przeanalizowaniu zgromadzonych danych, zespół opublikował swój ostateczny raport, w którym stwierdził: "Na włóknach Całunu nie stwierdzono obecności farb ani barwników [...] Fizyczne i chemiczne eksperymenty prowadzone ze starym płótnem nie doprowadziły do sztucznego wytworzenia obrazu takiego, jaki przedstawia Całun. Naukowy konsens może być więc tylko taki: obraz wytworzyło coś, co spowodowało utlenienie, dehydratację (odwodnienie) i zmianę struktury polisacharydowych mikrowłókien samego płótna". To ostatnie stwierdzenie, choć brzmi tak tajemniczo, dotyczy jednak zjawiska znanego z naszej codzienności. Wystarczy przez chwilę potrzymać włączone żelazko na prześcieradle, żeby spowodować "utlenienie, dehydratację i zmianę struktury polisacharydowych mikrowłókien", co objawi się w postaci żółtej plamy. Celuloza z chemicznego punktu widzenia jest polisacharydem - składa się z bardzo długich łańcuchów, które tworzą miniaturowe cząsteczki cukru. Pod wpływem wysokiej temperatury łańcuchy te zmieniają swój kształt, a cząsteczki cukru utleniają się i tracą wodę. Ten proces nie musi mieć charakteru skokowego. Stopniowo dawkując temperaturę, można białe płótno przeprowadzić poprzez wszystkie odcienie beżu i brązu, aż do zwęglenia na czarno. Według grupy STURP obraz na Całunie mógł więc powstać tylko pod wpływem gorąca, ewentualnie działanie silnie utleniających chemikaliów (np. dymiący kwas siarkowy). Członkom grupy nie udało się jednak odtworzyć nawet w przybliżeniu fenomenu Całunu. Jeśli owiniemy gorącą, metalową kukłę płótnem, otrzymamy tylko kilka zwęglonych plam w miejscach, w których zetknęła się ona z materiałem, reszta płachty pozostanie biała. Teoretycznie można sobie natomiast wyobrazić matrycę w postaci doskonale sporządzonej płaskorzeźby, ostrożnie przykładnej do płótna i równomiernie ogrzewanej. Wyniki badań wykonanych przez STURP dostarczyły potężnego oręża obrońcom autentyczności Całunu. Jeśli Całun istotnie spowijał ciało Chrystusa w grobie, to musiał być bezpośrednim i najbliższym świadkiem momentu zmartwychwstania.

Zmartwychwstaniu mógł towarzyszyć błysk i żar wystarczający do uformowania się obrazu.

Brzmi to nawet całkiem logicznie, a w każdym razie nie mniej logicznie, od hipotez zakładających wyprasowanie Całunu gorącą płaskorzeźbą czy też namalowanie go pędzelkiem umoczonym w kwasie siarkowym. Badania STURP-u bardzo szybko zostały zakwestionowane przez oponentów. Członkowie zespołu, poza innymi metodami analizy, pobrali próbki mikrośladów, przykładając do Całunu taśmy klejące. Próbki te udostępniano również badaczom spoza ekipy STURP-u, między innymi dr. Walterowi McCrone'owi, cieszącemu się wielkim autorytetem wśród specjalistów od mikroskopii. McCrone wkrótce ogłosił wynik swoich badań, opartych tylko na analizie śladów zebranych na taśmie klejącej. Według niego Całun Turyński został po prostu namalowany. Na taśmach zebranych przez STURP McCrone zaobserwował czerwone drobinki pyłu, które jednoznacznie zidentyfikował jako ochrę i cynober. Ochra to czerwonożółty barwnik nieorganiczny, zawdzięczający swój kolor tlenkowi żelaza zawartemu w ziemi. Znany jest on ludzkości już od dobrych 30 tysięcy lat. W zależności od stopnia uwodnienia ochra może przybierać różne odcienie między żółcią a czerwienią. Cynober zaś to siarczek rtęci, występujący w naturze oraz otrzymywany syntetycznie od IX wieku, kiedy zaczęli go produkować alchemicy. Według McCrone'a cynober na Całunie ma krystalograficzne własności charakterystyczne dla produktu alchemika. Krystaliczną ochrą i cynobrem nie można malować - w naturze występują w postaci proszku. Do przekształcenia go w kolorową farbę potrzebny jest jakiś nośnik. Zdaniem McCrone'a jego funkcję spełniał w wypadku Całunu kolegen - naturalny klej otrzymywany z kości zwierzęcych. Także i jego ślady znalazł na turyńskim płótnie. Jednoznacznie dowodzi to - zdaniem McCrone'a - że

Uczeni z grupy STURP pomylili się:

Całun pochodzi z pracowni średniowiecznego malarza.

W pracowni tej mogły znaleźć się wykryte przez McCrone'a ochra, sztuczny cynober i zwierzęcy kolagen. Zastosowane przez McCrone'a testy, rutynowo używane przez lekarzy sądowych, nie wykazały obecności krwi. Zdaniem tego badacza jej plamy na Całunie namalowano czerwonym cynobrem, podczas gdy resztę obrazu sporządzono żółtą ochrą. Dlaczego w takim razie ekipa STURP-u nie wykryła barwników? McCrone tłumaczy to tym, że badania prowadzono w nie sprzyjających warunkach, na terenie katedry, a nie w profesjonalnie wyposażonym laboratorium. Chemicy STURP-u skazani więc byli na korzystanie z przenośnych urządzeń charakteryzujących się mniejszą czułością i precyzją od urządzeń stacjonarnych. Dotyczy to m. in. zastosowanego przenośnego aparatu rentgenowskiego, który - zdaniem McCrone'a - miał zbyt małą moc, aby wykryć obecność rtęci. McCrone badał zebrane taśmą klejącą próbki w komfortowych warunkach swojego laboratorium. Zastosował więc zupełnie inne metody analizy niż STURP. Zamiast oświetlać Całun promieniami rentgenowskimi czy podczerwonymi, poddał analizie pobrane z niego próbki. Zastosował mikrosondę elektronową (stosunkowo nowa technika badawcza wykorzystująca rozpraszanie elektronów przez kryształy), a także typową krystalografię rentgenowską oraz mikrochemię jakościową. Wyniki McCrone'a (opublikowane m. in. w roku 1989 w prestiżowym piśmie "Journal of American Chemical Society") nie zostały przez nikogo w przekonujący sposób obalone, ale za to mnóstwo sposobów podważano wynikające z nich wnioski. W arcyciekawy sposób wnioski McCrone'a obala Isabel Piczek, zajmująca się historią sztuki i malarstwem figuratywnym. Piczek nie kwestionuje samych wyników badań, ale dowodzi, że niczego właściwie one nie dowodzą.

Co wynika z obecności na Całunie barwników?

Wyłącznie to , że Całun przebywał w pracowni średniowiecznego malarza.

Ale wcale nie musiał zostać tam namalowany.

Piczek powołuje się na badanie ojca Luigiego Fossatiego, turyńskiego zakonnika i badacza historii Całunu, który ustalił 52 udokumentowane przypadki kopiowania płótna przez malarzy. Według Fossatiego, wśród renesansowych kopisów częstym zwyczajem było przykładanie świeżo sporządzonej kopii do oryginału (dla przypieczętowania wierności odwzorowania). To wystarczająco tłumaczyłoby obecność na Całunie ochry, cynobru i kolegenu. W roku 1993, na międzynarodowym sympozjum syndonologów (tak nazywają siebie badacze Całunu) w Rzymie, piczek przedstawiła wyniki swoich eksperymentów. Sporządzała ona próbne obrazy namalowane ochrą lub cynobrem za pomocą technik znanych w średniowieczu i przykładała je do czystego płótna. Materiał pokrywał się drobinami podobnymi do tych, które zaobserwował McCrone. Ten argument jednak nadal nie rozstrzyga kwestii, czy Całun został namalowany . W eksperymencie Isabel Piczek dokładnie te same drobiny obecne były przecież i na kopii, i na czystym płótnie. Historycy sztuki mają jednak szereg innych argumentów na poparcie tezy, że Całunu nie stworzył żaden malarz. Po pierwsze, obraz na Całunie Turyńskim jest doskonale realistyczny. Co do tego panuje powszechna zgodność wśród wszystkich obserwujących go anatomopatologów: to jest realistyczny obraz ludzkiego ciała, poddanego torturom biczowania i ukrzyżowania.

W tak realistyczny sposób nie malowano ani w średniowieczu, ani właściwie nawet dzisiaj. Historyk sztuki czuje się wobec tego obrazu bezradny.

Całun Turyński nie ma bowiem żadnych znamion pozwalających przypisać go do jakiejkolwiek epoki dziejów malarstwa. Ma za to liczne cechy świadczące o tym, że nie namalowano go w średniowieczu. Średniowieczni artyści nie dysponowali jeszcze dzisiejszymi technikami gruntowania płótna i malowania go. Stosowane wówczas farby nie przetrwałyby tak ekstremalnych warunków przechowywania, jakim nieustannie poddawany jest Całun: po zwinięciu w rulon farby by po prostu odpadła, a w każdym razie zdradzałaby swoją obecność spękaniem faktury. Szczególnie podatne są na to farby klejowe, a więc takie, jakie daniem McCrone'a stosował malarz Całunu. Na płótnie nie widać nawet śladu faktury, obraz jest doskonale jednorodny nawet przy bardzo dużym powiększeniu.

Realizm obrazu mocno świadczy przeciwko hipotezie o jego średniowiecznym pochodzeniu.

W połowie XIV wieku malarze europejscy jeszcze bardzo nieporadnie odtwarzali ludzkie ciało, a wiele kłopotów sprawia im perspektywa i światłocień. Sztukę rysowania ludzkiego ciała, zapomnianą wraz z kresem starożytności, na początku stulecia od nowa odkrywał wielki Giotto di Bondone, ale nawet jego obrazy pełne są błędów perspektywicznych i anatomicznych, za które dziś zdyskwalifikowano by studenta rysunku. Dopiero osiemnastowieczni francuscy akademicy osiągnęli wystarczające mistrzostwo w tej dziedzinie, żeby móc się pokusić o namalowanie tak realistycznego odzwierciedlenia ludzkiego ciała. Nawet oni nie namalowaliby jednak go w taki sposób. Na realistycznie sporządzonym obrazie można zaobserwować kierunek oświetlenia oraz punkt widzenia artysty/oglądającego. Z tego punktu widzenia Całun Turyński prezentuje się nie zwykle - nie można na nim wskazać kierunku, z którego pada światło. Punkt widzenia hipotetycznego artysty sporządzającego Całun jest jeszcze dziwniejszy, ponieważ nie ma go wcale. W praktyce oznaczałoby to, ze artysta spoglądał na model z dostatecznie dużej odległości, żeby mieć go w całości w polu widzenia. Musiał więc patrzeć z odległości co najmniej pięciu metrów, a właściwie z wysokości pięciu metrów, ponieważ ciało przedstawione na Całunie z całą pewnością znajduje się w pozycji leżącej. Pomińmy już zagadkę nieznanej farby, nieznanej techniki zgruntowania płótna i tajemniczego oświetlenia.

Broniąc hipotezy o namalowaniu Całunu, musimy przyjąć, że hipotetyczny malarz sporządzał swoje dzieło stojąc na pięciometrowej drabinie ponad leżącym modelem.

W jakiś niezwykły sposób musiał sobie na tej drabinie rozpiąć płótno o rozmiarach 4,3 na 1,1 metra. To jeszcze jest łatwiejsza część zadania. Całun przedstawia bowiem obraz ciała widziany z przodu i z tyłu. Oba doskonale do siebie pasują, co wyklucza możliwość np. przemieszczenia modela po sporządzeniu jednego z nich. Hipotetyczny artysta musiał więc po zakończeniu malowania przedniej części zejść po swojej wielkiej drabinie razem z płótnem i całym warsztatem, by znaleźć się pięć metrów poniżej modela... i zacząć malować, patrząc cały czas w górę. Wszystko to jest oczywiście możliwe, ale trudne do wyobrażenia. Zatoczyliśmy więc koło: wprawdzie wyniki analiz STURP-u zostały skutecznie podważone przez McCrone'a, ale wciąż krążymy wokół zagadki uformowania się obrazu na płótnie.

Zagadkę malarza biegającego w górę i w dół po dziesięciometrowym rusztowaniu można rozwiązać, zakładając, że malarza po prostu nie było, a obraz na Całunie jest formą prymitywnej fotografii

Proponowano bardzo różne modele protofotograficznych eksperymentów, prowadzących do otrzymania obrazu ludzkiego ciała na płótnie. Na początku lat 90. Nicholas Allen, historyk sztuki z RPA, przeprowadził udany eksperyment, naświetlając przez kilka dni płótno nasączone roztworem soli srebra, na które padał obraz kukły wiszącej w silnym świetle słonecznym. Allen otrzymał obraz zastanawiająco podobny do tego utrwalonego na Całunie, z jednym istotnym zastrzeżeniem: na jego protofotografii doskonale widać kierunek oświetlenia, którego nie ma na Całunie. Kolejną propozycję przedstawił w grudniu 1997 roku na łamach pisma "Applied Optis" Serge Mouraview. W jego modelu kukła lub ciało w specjalny sposób nakryta jest półprzezroczystym płótnem nasączony balsamami (nie zawierającymi soli srebra). Promienia słoneczne przechodzą przez płótno, odbijają się od powierzchni modelu (pokrytego wodą dla uzyskania lepszego odbicia) i są przechwytywane przez światłoczułą substancję zawartą w wewnętrznej warstwie płótna. Otrzymywany w ten sposób obraz powinien zawierać wszystkie zdumiewające własności Całunu Turyńskiego, m. in. trójwymiarowość (czyli zakodowanie trzeciej współrzędnej w postaci intensywności zabarwienia) oraz brak kierunku oświetlenia.

Nawet brak malarza nie dowodzi autentyczności Całunu. W XIV wieku dysponowano wszystkim, czego potrzeba do protofotografii.

Efekt camera obscura, czyli tworzenie obrazu na ekranie ustawionym za ciasną szczeliną (prymitywną namiastką soczewki), znany był już starożytnym. Alchemicy znali też sole srebra i ich światłoczułe własności. Nie trzeba zresztą wielkiej przenikliwości, by je dostrzec: każdy student chemii zna to uczucie przerażenia kiedy podczas pracy z bezbarwną przezroczystą cieczą (roztworem azotanu srebra) ni stąd, ni zowąd na jego rękach i ubraniu pojawiają się czarne plamy. Jest tu pewien szkopuł: srebro azotanu srebra powinni zaobserwować badacze STURP-u podczas prób z fluorescencją rentgenowską. Jeśli jednak uznamy wyniki badań McCrone'a, który zaobserwował rtęć pominiętą przez STURP, to wiarygodność badań z roku 1978 staje pod ogromnym znakiem zapytania. W tej hipotezie najbardziej zdumiewające jest jednak to, że odkrywca owej techniki protofotograficznej zachował ją dla siebie w całkowitej tajemnicy.

Nie ma żadnych zapisków mówiących o wykonywaniu podobnych doświadczeń w XIV-wiecznej Europie.

Teoretycznie wszystko jest możliwe, ale faktem jest, że nikomu nie przyszłyby na myśl pomysły istnienia w średniowieczu protofotografii, gdyby nie zagadka Całunu Turyńskiego. Nawet to słowo wymyślono przy tej okazji. Aż do roku 1988 wśród badaczy zajmujących się Całunem panowało dość powszechne przekonanie, że wszystkie spory ostatecznie rozstrzygnie datowanie wieku płótna metodą radiowęglową. Z jednakowym entuzjazmem do przeprowadzenia tego pomiaru podchodziły oba obozy: zwolenników i przeciwników hipotezy o autentyczności. Tylko dlatego arcybiskup Anastazio Ballestrero, kustosz relikwii, zgodził się na wykonanie pomiaru, który wymagał wycięcia i zniszczenia fragmentu relikwii. Było to pierwsze naukowe badanie Całunu, w którym można było zrezygnować z zasady nieinwazyjności i zniszczyć próbkę. Arcybiskup miał nadzieję na definitywne rozstrzygnięcie sporu. W rzeczywistości natychmiast po ogłoszeniu wyniku badań - które ustaliły pochodzenie Całunu na XIV wiek - obrońcy autentyczności relikwii z dnia na dzień przestali wierzyć w przydatność metody radiowęglowej. Żeby zrozumieć w pełni ich argumenty, trzeba znać podstawy samej metody. Radioaktywny izotop węgla 14C powstaje w górnych warstwach atmosfery, w reakcji zachodzącej między zawartym w powietrzu azotem a promieniowaniem pochodzącym ze Słońca. Węgiel ten ma praktycznie jednakowe własności chemiczne co zwykły, nieaktywny izotop 12C, występujący w największym rozpowszechnieniu w przyrodzie. Atomy węgla utleniają się w atmosferze do dwutlenku węgla, który rośliny wykorzystują w procesie fotosyntezy. Cała chemia organiczna to chemia węgla. Większość związków organicznych to długie łańcuchy związków węgłowych, powiązanych trwałymi wiązaniami chemicznymi. Tylko rośliny potrafią te wiązania tworzyć w bardzo skomplikowanym procesie fotosyntezy. Kiedy roślina ginie, ustaje fotosynteza, a więc i przyswajanie atmosferycznego dwutlenku węgla. Od tej chwili skład izotopowy węgla w materiale roślinnym ulega już tylko jednej, stałej przemianie, wynikającej z rozpadu radioaktywnych cząstek 14C. Prawo rozpadu promieniotwórczego jest bardzo proste: po upływie czasu zwanego okresem rozpadu połowicznego ubywa zawsze połowa cząsteczek. W przypadku węgla 14C okres ten wynosi około 5600 lat. Jeśli na początku było więc milion cząsteczek, po 5600 latach będzie ich już pół miliona, potem ćwierć miliona, potem 125 tysięcy i tak dalej. Oczywiście w chemii rzadko kiedy ma się do czynienia z tak małymi ilościami jak milion atomów - już prędzej bywa to milion miliardów miliardów atomów. Przed dziesiątkami lat datowanie metodą radiowęglową przeprowadzono w najprostszy możliwy sposób: poprzez pomiar aktywności promieniotwórczej próbki. Taka metoda obarczona była mnóstwem potencjalnych błędów (na przykład zakłócała ją obecność innych izotopów, nie tylko węgla). Jej dokładność ograniczała się do rzędu setek lub tysięcy lat, wystarczającą w przypadku badania kości dinozaura, ale dyskwalifikującą w przypadku Całunu Turyńskiego. Całun przebadano stosunkowo nową metodą, zwaną AMS (skrót od accelerated mass spectroscopy, akcelerowana spektroskopia masowa). Zastosowany w niej spektrometr pozwala oznaczyć bezpośrednio zawartość samego izotopu 14C, dzięki czemu inne izotopy nie mogą zakłócić pomiaru. Zanim do tego dojdzie, próbkę poddaje się kąpieli w detergentach, usuwających wszystkie zewnętrzne źródła węgla (np. kurz czy pleśń). Później spala się ją w strumieniu tlenu, a otrzymany dwutlenek węgla redukuje ponownie do czystego węgla (grafitu). Dopiero tak oczyszczony węgiel analizuje się w spektrometrze.

Badanie radiowowęglowe wykluczyło autentyczność.  Ustaliło pochodzenie płótna na rok 1325, z dokładnością do kilkudziesięciu lat.


ll

Zawsze mam przy sobie tę Twarz

Odkąd pan Jerzy zobaczył tę Twarz, nic w jego życiu nie było już takie samo jak przedtem. Chociaż od tej chwili minęło prawie czterdzieści lat, Jerzy Dołęga-Chodasiewicz, kustosz Muzeum Przyrodniczego na Świętym Krzyżu, wciąż przechowuje fotografię oblicza Człowieka z Całunu Turyńskiego. Nagłe olśnienie wyzwoliło w nim pasję poszukiwacza tak wnikliwego, że został jednym z czterech w Polsce syndonologów - badaczy Całunu Turyńskiego.

Uważa, że wszystkiemu winna jest jego kresowa natura, która sprawiała, że w życiu wciąż czegoś szukał. Urodził się w Warszawie, ale w mieście czuł się źle. Pociągały go bezkresne przestrzenie: - Genetycznie uwarunkowana tęsknota za stepem, bo rodzina pochodzi z kresowej szlachty ziemiańskiej - mówi z uśmiechem. Po skończeniu Liceum im. Adama Mickiewicza w Warszawie długo nie mógł się zdecydować, kim zostać. Chciał być jezuitą, ale musiał zrezygnować z zakonu, żeby utrzymywać chorą matkę. Próbował szczęścia na archeologii: zdał rysunek na pięć, ale pomylił Bolesława Krzywoustego z Chrobrym. Ponieważ dobrze rysował, zamierzał też startować na architekturę i ASP. - I nie wiadomo, jak długo jeszcze tak bym się miotał, gdybym nie spotkał Karola hrabiego Potockiego, leśnika, który często zapraszał mnie do swojej leśniczówki. Tam zrozumiałem, że tylko w lesie będę szczęśliwy - opowiada. To było pierwsze olśnienie w jego życiu. Skończył SGGW w Warszawie, na początku pracował w lasach gospodarczych w Białostockiem, a od roku 1969 jest kustoszem Muzeum Przyrodniczo-Leśnego Świętokrzyskiego Parku Narodowego na Świętym Krzyżu.

Drugie olśnienie, które trwało zaledwie kilkanaście sekund, przeżył na schodach obserwatorium astronomicznego UW w Łazienkach, gdzie po maturze prowadził z kolegami pokazy nieba dla publiczności. - Szedłem właśnie na górę do biblioteki, gdy minął mnie Konrad Rudnicki, wybitny radioastronom z Torunia - wspomina. - Znał mnie z widzenia, bo przesiadywałem w obserwatorium całymi dniami. Zatrzymał się i wyjął z kieszeni fotografię ludzkiej twarzy, taką 6 na 9 cm. - Czy wiesz, co to jest? - zapytał. - Chyba coś podobnego do twarzy Chrystusa - odpowiedziałem. - Tak, mój drogi. To prawdziwy wizerunek twarzy Chrystusa z Całunu Turyńskiego - skinął głową z powagą. - Weź tę fotografię i obchodź się z nią z szacunkiem - powiedział i zbiegł po schodach. Patrzyłem na ten kawałek papieru, a w głowie kłębiły się myśli: - Dlaczego on mi to dał? Co to znaczy? Jeżeli mówi mi coś takiego wybitny polski astronom, a nie baba z magla, to coś musi w tym być. A jeżeli to jest prawdziwe, to co na to nauka? Muszę to zbadać.

I tak się zaczęło. Zaczął szukać wiadomości o Całunie w bibliotekach, czytelniach, seminariach. W roku 1978, jak co roku, pojechał na wakacje w Tatry. Po mszy w kaplicy na Wiktorówkach zszedł do kuchni na herbatę. Kiedy rozmowa zeszła na tematy teologiczne, nie wytrzymał i zapytał o Całun Turyński, a potem, zanim się obejrzał, już zasypywał rozmówców swoimi wiadomościami. Nie zauważył, że z kąta przygląda mu się bacznie pewien dominikanin. Po dyskusji podszedł do pana Jerzego i zagadnął: - Widzę, że interesuje się pan Całunem. Pomogę panu.

- I tak trafiłem do ojca Kowalczyka z Poznania, który miał kontakty z Turynem, a od niego wprost na wykład dr. Stanisława Waliszewskiego, seniora polskich syndonologów, który zaprosił mnie do współpracy w badaniach.

Syndonologia (nauka o Całunie Turyńskim, od greckiego słowa sindon - kawał płótna) powstała na przełomie XIX i XX wieku. Wszystko zaczęło się od amatorskiej fotografii Chrystusa z Całunu, wykonanej w roku 1898 przez Włocha Secondo Pia. Świat obiegła wówczas wiadomość, że wizerunek na tkaninie jest odbiciem negatywowym.

Trzy lata później Yves Delage, agnostyk, profesor anatomii na Sorbonie, gdy zobaczył tę fotografię, stwierdził zadziwiającą doskonałość anatomiczną odbitej postaci i zwrocił uwagę na nadzwyczajne piękno i majestat tego oblicza. Tak zaczęła się epoka badań naukowych Całunu jako znaleziska archeologicznego. Dziś syndonologia obejmuje 35 dyscyplin naukowych, m.in.: teologię biblijną, patrystykę, archeologię biblijną i ogólną, historię Kościoła, prawo hebrajskie i rzymskie, tekstylologię, antropologię, języki orientalne, numizmatykę, nauki przyrodnicze i medyczne... Nad fenomenem Całunu zastanawiają się setki uczonych-syndonologów różnych specjalności z całego świata.

Polską szkołę syndonologii zapoczątkował w latach 30. lekarz z Poznania, prof. Stanisław Karwowski. W roku 1981 z inicjatywy Jana Pawła II powołano w Krakowie przy Polskim Towarzystwie Teologicznym Studium Syndonologiczne, którego prezesem jest ksiądz profesor dr hab. Jerzy Chmiel, biblista i egzegeta. Członkami studium są także dr Stanisław Waliszewski, lekarz z Poznania, prof. dr hab. Władysław Fenrych, autorytet w dziedzinie biochemii medycznej z Poznania oraz mgr inż. leśnik Jerzy Dołęga-Chodasiewicz. Spotykają się ze sobą i kolegami z zagranicy na zjazdach, jeżdżą z wykładami do ośrodków akademickich, klasztorów.

- Syndonolodzy z Komisji Turyńskiej, mając relikwię na miejscu, nadal badają płótno zgodnie z programem - mówi Dołęga-Chodasiewicz. - Natomiast każdy z nas, opierając się na materiałach z Rzymskiego Centrum Syndonologii i Międzynarodowego Centrum Badań Całunu w Turynie, opracowuje różne hipotezy.

- Czy ja bym był dobrym syndonologiem, gdybym był niewierzący? - zastanawia się kustosz ze Świętego Krzyża. - Można to ująć tak: kiedy zacząłem się zajmować Całunem, traktowałem go w połowie jak obiekt naukowy, a w połowie jak tajemnicę wiary. I choć wiara nie polega przecież na dowodach w postaci tkaniny, nie mogę wyjść z kręgu oddziaływania tego płótna i wizerunku. Gdziekolwiek jestem, muszę mieć przy sobie fotografię tej Twarzy. Odkąd zobaczyłem całą odbitą postać Chrystusa, nie istnieje dla mnie na świecie nic innego godniejszego uwagi. To nie tylko mój problem. Wśród syndonologów jest wielu wyznawców różnych religii, którzy nagle przechodzą na katolicyzm. Robert Bucklin, Żyd, hematolog z Chicago, po czterech latach badań nad Całunem przyjął chrzest. Powiedział potem: Naraziłem się mojej rodzinie, ale nie potrafiłem oprzeć się tej Twarzy. Wiem, że nigdy się z nią nie rozstanę.