Rabunek i tajemnicze ukrycie

Coraz bardziej rosnąca groźba potęgi muzułmańskiej skłoniła cesarzy bizantyjskich do nawiązywania kontaktów z książętami zachodnimi w celu pozyskania sprzymierzeńców. Goście z Zachodu przyjmowani byli przez nich z wszystkimi honorami, a m.in. oznaką wyróżnienia było pokazywanie im bezcennych pamiątek i relikwii, dotąd trzymanych raczej w ukryciu.

Na uwagę zasługuje wizyta złożona w 1171 r. przez króla Jerozolimy Amaura I u cesarza bizantyjskiego Manuela I Komnenosa. Zachował się, z niej opis, w którym czytamy, że władca imperium „rozkazał, aby wystawiono relikwie świętych, najdroższe pamiątki Męki Pana naszego Jezusa Chrystusa, to znaczy Krzyż, gwoździe, włócznię, gąbkę, trzcinę, koronę cierniową, syndon i sandały..." W towarzyszącym temu opisowi tekście francuskim „syndon" określony jest jako „płótno zwane »sisne«, w które był On zawinięty".

W trzydzieści lat później pojawia się inny dokument pisany przez człowieka, który oglądał Całun. Był nim Grek Mikołaj Mesarites, kustosz bezcennych przedmiotów zgromadzonych w kaplicy Faros. W 1201 r., broniąc tego miejsca przed tłumem podczas zamieszek pałacowych, użył argumentu przemawiającego do uczuć religijnych: „W tej kaplicy-tłumaczył - Chrystus ponownie powstaje z martwych, a syndon i płótna grobowe są tego oczywistym świadectwem..." By wyjaśnić, że skarby w kaplicy „to nie złoto i drogie kamienie", mówił dalej: „Grobowy syndon Chrystusa: ten wykonany jest z płótna, materiału taniego i łatwego do nabycia, i wciąż jeszcze wydziela z siebie zapach mirry, zabezpieczającej ciało przed rozkładem, jako że owinięto weń po Męce okryte tajemnicą, choć nagie, martwe ciało Chrystusa". Na te słowa buntownicy cofnęli się. Nikt z nich nie śmiał podnieść ręki na takie świętości.

A jednak uczynili to inni chrześcijanie w niespełna trzy lata później. Pod Konstantynopolem w 1203 r. zaczęły gromadzić się zastępy Krzyżowców, by wyruszyć na czwartą wyprawę przeciwko muzułmanom, zajmującym twierdze w Ziemi Świętej. Przed rozpoczęciem działań znamienici rycerze francuscy mieli przywrócić na tron cesarza bizantyjskiego. Kiedy wykonali to zadanie, stosunki między Krzyżowcami a Bizantyjczykami zaczęły się psuć, zwłaszcza że cesarzowi Aleksemu IV nie udało się ściągnąć od mieszkańców stolicy podatków, by zapłacić zachodniemu rycerstwu za „usługę". Prości żołnierze frankońscy - a tym bardziej pachołki rycerzy -oglądając bogactwa miasta i wystrojonych jego mieszkańców, zachowywali się wyzywająco, wszczynając przy lada okazji kłótnie i bójki.

Gdy incydenty zaczęły się mnożyć z dnia na dzień, cesarz przypomniał sobie o opiekuńczej roli Świętego Mandylionu, czyli Syndonu, jaką pełnił w historii Edessy. Najprawdopodobniej przechowywany w kaplicy Faros wizerunek został przeniesiony z polecenia Aleksego IV do kościoła na Blachernach, gdzie nastąpiła bezprecedensowa seria pokazów publicznych tej relikwii. Nie uspokajały one wzburzonych nastrojów, które przerodziły się w jawną wrogość. Kiedy Bizantyjczycy zamknęli przed Krzyżowcami bramy miasta, ci przypuścili tak wściekły szturm, że mimo zaciętej obrony wdarli się do Konstantynopola, domagając się wojennych łupów. Znalezione w piwnicach wino podnieciło zdobywców. Zaczął się rabunek i niszczenie miasta.

Wśród rycerzy, którzy pomogli Aleksemu IV powrócić na tron, znajdował się Robert de Clari. Opisując wydarzenia, których był świadkiem, nie pominął wzmianki o pokazie Syndonu. Oto, co czytamy w jego kronice: „Wśród innych klasztorów był jeden nazwany Świętej Maryi Blacherneńskiej, gdzie przechowywano Sydoines, w który nasz Pan został owinięty; na każdym skraju widniał jakby stał na nogach, tak że można było dobrze oglądać postać Naszego Pana; po upadku miasta nikt dalej nie wiedział, ani Grek, ani Francuz, co się stało z Sydoines".

Tragiczne zniszczenie Konstantynopola i rabunek miasta, które wstrząsnęło całym światem chrześcijańskim, kończy długi rozdział dziejów Świętego Mandylionu, na końcu nazwanego po imieniu: Syndonem, czyli Całunem. Wydarzenie to zbiegło się niemniej tragicznie z jego pierwszymi publicznymi pokazami rozwiniętego „tetradiplonu", po których znikł on zdawałoby się bezpowrotnie. Zdaniem wielu historyków zniknięcie to było początkiem nowego etapu wędrówki „wizerunku z Edessy", który ujawnił w 1204 r. swoją naturę grobowego płótna publicznie, ale równocześnie utajnił swoje istnienie na około 150 lat.

Zwykło się je określać jako „biała plama" w dziejach Całunu, w rzeczywistości jednak był to okres obfitujący w poszlaki, niechętnie brane przez historyków pod uwagę. Innego zdania był I. Wilson. Całe lata strawił na poszukiwaniu dokumentów i odtworzeniu dziejów turyńskiej relikwii: od Golgoty do Lirey, gdzie w 1357 r. grobowe płótno Jezusa zostało niespodziewanie wystawione na widok publiczny. W szczególny sposób zajął się zapełnieniem danymi „białej plamy": okresem czasu od 1204 do 1357 r. Opis dziejów konstantynopolitańskiego Syndonu z tego okresu można śmiało zaliczyć do „literatury sensacyjnej", jeżeli nie do „kryminalnej".

Według angielskiego historyka Mandylion (Syndon) dostał się w ręce potężnego Zakonu Krzyżowego Rycerzy Templariuszy. Jego zdaniem tylko ten zakon miał możliwości i warunki nie tylko do nabycia tak bezcennej relikwii, lecz przechowywania jej w bezpiecznym i utajnionym miejscu. W 1204 r. stanowił on wielką potęgę i wcielał w swoje szeregi rycerzy najznamienitszych rodów. Na Bliskim Wschodzie i w Europie templariusze posiadali sieć niezdobytych wprost twierdz, do których różni władcy składali swoje skarby na przechowanie. To oni właśnie sfinansowali frankońską krucjatę, biorąc w niej tylko symboliczny udział. To do nich spływały zagrabione relikwie, wykupione lub przekazane pod zastaw.

Jest wysoce prawdopodobne, że Mandylion (Całun) znalazł się w posiadaniu templariuszy. Jak każą się domyślać źródła historyczne, stał się dla nich przedmiotem własnego zakonnego kultu, odpowiadającego ich duchowi, jaki zainspirowała wśród nich wcześniej mistyka św. Bernarda z Clairvaux (1091-1153): dążenia do odnowy życia i osiągnięcia ostatecznego celu „w kontemplacji chwały odsłoniętego oblicza Pana Jezusa".

Jednak to, co działo się w ich twierdzach, było otoczone najgłębszą tajemnicą, zwłaszcza nocne adoracje jakiejś „głowy", przede wszystkim zaś ceremonia przyjmowania do zakonu. Nowicjusze - po skończeniu okresu próby - otrzymywali sznur, który uprzednio był dotykany „głowy", składając przysięgę na swoje życie, że nigdy nie zdradzą szczegółów związanych ze czcią owego przedmiotu.

Mimo najostrzejszych rygorów tajemnica posiadania i czczenia dziwnej „głowy" - właśnie dlatego, że była tak udziwniona - przeciekła na zewnątrz w formie fragmentarycznych plotek. Na ten moment jak gdyby czekał król Francji Filip Piękny, noszący się od dawna z zamiarem zagarnięcia bogactw templariuszy i zlikwidowania zakonu, który uszczuplał swoją działalnością bankierską dochody skarbu państwa. Swoich informatorów miał wszędzie, ale gdy w 1307 r. znalazł schronienie w twierdzy templariuszy w Paryżu w czasie zamieszek, dłużej nie wahał się. Znając siłę militarną owych najwytrawniejszych rycerzy, postanowił działać przez zaskoczenie.

Uderzenie było niespodziewane i miażdżące. W przeddzień akcji dowódcy królewscy w całej Francji otworzyli tajny rozkaz, a po przygotowaniu oddziałów w największej tajemnicy, o świcie dnia 3 października 1307 r. zaatakowali wszystkie twierdze templariuszy, zajęli i uwięzili wszystkich: od najniższego sługi do mistrza zakonu Jakuba de Molay. Broniła go straż złożona z około 60 rycerzy, lecz musiała ulec przeważającej liczbie nacierających.

Procesy odbyły się natychmiast. Inkwizycja królewska stosowała wszelkie sposoby, by wydobyć od więźniów to, co chciał usłyszeć władca. Opornych poddawano najwyszukańszym torturom. Załamywali się nawet najbardziej zahartowani w bojach rycerze, przyznając się do oskarżenia: czci „bożka w kształcie ludzkiej głowy, z rudymi włosami i brodą". Wyrzekający się „bałwochwalstwa" ratowali swoje życie i ...wracali na całe życie do lochów. Oporni byli traceni. Nie wiadomo, czy wskutek męczarni, czy dla ochronienia siebie i innych przed śmiercią, wielki mistrz dziesięć dni po swoim uwięzieniu wyznał swoją „winę" i wydał instrukcje dla wszystkich templariuszy, aby przyznawali się do wszelkich czynów, o jakie będą posądzeni. Zakonnicy wypełniali w tragiczny sposób swój zakonny ślub posłuszeństwa...

Siedem długich lat on i inni wyżsi przełożeni zakonu czekali na komisję papieską, jedyne ciało, które miało zadecydować o ich ostatecznym losie. 19 marca 1314 r. na placu przed katedrą Notre Dame czterech mistrzów - wyprowadzonych z lochów - miało powtórzyć jeszcze raz swoje zeznania. Ku zaskoczeniu wszystkich dwóch z nich: wychudły i blady mistrz wielki Jakub de Molay i preceptor Normandii, orzekli, że są winni, ale swojej słabości. Ulegając torturom przyznawali się do kłamstw. Uroczyście oświadczyli, że zakon templariuszy zachował swą świętość i czystość, służąc z oddaniem całemu chrześcijaństwu.

Zaskoczeni kardynałowie z komisji papieskiej poprosili króla o czas do zastanowienia się. Ten nie zastanawiał się. Rozkazał natychmiast spalić obydwu „heretyków" na stosie. Rozkaz został wykonany po zachodzie słońca na małej wysepce na Sekwanie, zwanej Ile des Juifs. Dwaj templariusze ze spokojem znosili męczarnie, modląc się. „Jak głosi tradycja, Jakub de Molay, wezwał przed śmiercią Wszechmogącego, by wymierzył swą sprawiedliwość Filipowi Pięknemu i papieżowi Klemensowi VII. Obaj ponieśli bolesną śmierć w tym samym roku, co można uznać za jeden z owych dziwnych kaprysów losu".

Nazwiska towarzysza męczeństwa wielkiego mistrza Jakuba de Molay nie wymieniłem specjalnie. Preceptor z Normandii nazywał się ... Godfryd de Charnay.

Od 1337 r. w kronikach francuskich zaczyna się pojawiać nazwisko właściciela Całunu, później określanego „turyńskim". Był to zasłużony dla Francji i dla króla Jana Dobrego rycerz. Nazywał się Godfryd de Charny. Co za znamienne podobieństwo nazwisk!

W rok po jego bohaterskiej śmierci w obronie króla na polu bitwy pod Poitiers (19 IX 1356), w zbudowanym przez niego kościółku w Lirey, jego żona, wdowa Joanna de Vergy, wystawia na widok publiczny grobowe płótno Jezusa. Rozpoczyna się jego historia w ścisłym słowa tego znaczeniu.

Rzecz paradoksalna. Pierwszy pisany dokument, otwierający tę historię, zawiera stwierdzenie, że wizerunek na płótnie z Lirey jest ... malowidłem.

Malowidłem z całą pewnością nie jest, jak to wykazały badania naukowe ostatnich lat. Zapoznaliśmy się z nimi w sposób wystarczający. A jednak ostatnie z nich, zmierzające do określenia wieku tkaniny całunowej, wskazało właśnie na te lata: niespodziewanego pojawienia się w Lirey i uznania tej relikwii za fałszywą przez biskupa Piotra d'Arcis, zarządcy obszaru kościelnego, na którego terenie znajdowało się to małe miasteczko.

Można powiedzieć, że owe posądzenie o falsyfikat przysłużyło się Całunowi w owych niespokojnych czasach. Odwróciło od niego uwagę powszechną, choć nie wpłynęło na uspokojenie sporów o jego posiadanie. Gdy świętą relikwię Męki Pańskiej odziedziczyła wnuczka Godfryda de Charnay - Małgorzata, kanonicy z Lirey upomnieli się o Całun i podali ją do sądu. Sprawy jednak nie wygrali, mimo rzucenia na nią przez władze kościelne ekskomuniki.

Poszukała ona bowiem odpowiedni ród, by raz na zawsze zabezpieczyć relikwię i zapewnić jej spokojną przyszłość. W 1453 r. oddaje Całun książęcej dynastii sabaudzkiej. Książę Ludwik załatwia sprawę polubownie, jeszcze przed śmiercią Małgorzaty. Ekskomunika zostaje zdjęta, a kanonicy z Lirey otrzymują przyrzeczenie pieniężnych świadczeń za zrzeczenie się pretensji do relikwii. 11 czerwca 1502 r. Całun zostaje złożony w kaplicy w Chambery, siedzibie księstwa sabaudzkiego.

Po raz pierwszy po wiekach grobowe płótno Jezusa dostało się „w kobiece ręce" (kto wie, czy nie podobnie stało się na Golgocie?), które zapewniły mu spokojną przyszłość. Po niespełna 200 latach - po wielu wędrówkach i wystawieniach w Belgii, we Francji i we Włoszech - znalazł wreszcie „stałe zamieszkanie" w Turynie. I tu, po 410 latach, podejrzenie o to, że jest fałszywy-, powróciło. Tym razem „werdykt" wydała grupa ludzi, która przeprowadziła analizę C-14, by w ten sposób określić jego wiek.

To, co dotychczas dowiedzieliśmy się o Całunie, było wprowadzeniem do rozdziału, który zatytułowałem... „próba ognia".